Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 02.djvu/023

Ta strona została uwierzytelniona.

tylko w południe? Madzia i na to miała odpowiedź; sama natura szelestem padających kamyków mówiła do niej:
„Jadaj, wyrodna córko, jadaj mocne rosoły, pij wino, podczas gdy biedny twój ojciec nie ma bezpiecznego dachu nad głową!...“
Czasami Madzia miała zamiar oświadczyć matce, że nie chce tak kosztownego posiłku i że wogóle nic jeść nie chce. Ale głód był tak silny, a zapach befsztyku tak ponętny, że nie mogąc przezwyciężyć się, jadła — z sercem pełnem wzgardy dla siebie.
Pewnej nocy wybuchła krótka, ale gwałtowna burza; zdawało się, że woda zaleje ziemię, błyskawice spalą niebo, a grzmoty roztrzęsą miasteczko i już nic nie zostanie na świecie. Z rana jednak przekonała się Madzia, że wszystko stoi na miejscu, a dzień jest wyjątkowo piękny.
Pamiętny to był dzień; około dziesiątej bowiem, ojciec, przypatrzywszy się Madzi, rzekł:
— Panienka dziś wstanie.
Cóżto była za radość! Chłopak usługujący wyczyścił jej pantofelki jak lustra, matka wyjęła z szafy perkalowy szlafroczek, który jakaś tajemnicza wróżka wyprała i obszyła nowemi koronkami (po trzynaście groszy łokieć). Niańka wygrzała bieliznę, a kucharka obiecała usmażyć befsztyk na cały talerz.
Ubrano Madzię, otworzono szklane drzwi, ojciec wziął ją pod jedną rękę, matka pod drugą, i wyprowadzili ją na ogród. Dwa wróbelki, które przed chwilą wydzierały sobie leżące na ziemi piórko, na widok Madzi przerwały spór i zaczęły się przypatrywać. Potem uciekły, i zapewne zwołały inne ptaki, bo w jednej chwili ogród zapełnił się świergotaniem. Kasztan pękiem szmaragdowych liści potrącił Madzię w głowę, jakby chcąc zwrócić na siebie jej uwagę.
Jednocześnie powitała ją otwarta altanka, a czarna ze starości ławka wysunęła naprzód nogę, jakby pragnąc biegnąć naprzeciw niej. Każda wiśnia, jabłonka, grusza, każdy krzak