Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 02.djvu/024

Ta strona została uwierzytelniona.

malin i porzeczek, każda grządka truskawek, okrytych w tej chwili kwiatami, przypominały się Madzi; a nie mogąc zawołać, wabiły zapachem, albo wyciągały do niej zielonością okryte gałęzie.
Nawet kamień, który Madzia, będąc małą dziewczynką, wtoczyła kiedyś z bratem w kąt ogrodu, wynurzył się z cienia pod parkanem i patrzył na nią jak starzec, usiłujący przypomnieć sobie dawną znajomość.
Zaczęli się też zbierać ludzie. Kucharka pocałowała Madzię w rękę, chłopiec podał jej krzesło, a niańka okryła ją szalem. Skrzypnęła furtka od ulicy, i weszli, jeden za drugim, najdawniejsi przyjaciele rodziców. Osiemdziesięcioletni major z ogromną fajką na giętkim cybuchu, proboszcz, który ją chrzcił, podsędek. Proboszcz dał jej złoty medalik, podsędek pocałował w czoło, a jakiś krótko ostrzyżony młody człowiek, ze sterczącemi blond wąsikami, ofiarował jej półfuntowe pudełko angielskich cukierków, mówiąc:
— Może pani dobrodziejka śmiało skosztować, bo Eisenman przysiągł, że te farby wcale nie są szkodliwe...
Madzia nie wiedziała, co robić: czy brać od nieznajomego cukierki, czy witać kochanych gości, czy uciec w ogród, który ją wołał do siebie?...
Gdy zaś major, podobny z zarostu do osiwiałego niedźwiedzia, nie wyjmując fajki z ust, przytulił jej głowę do swych piersi i zamruczał:
— Coś ty nam zmartwienia narobiła, dziewczyno!...
Madzia rozpłakała się, a za nią matka, niańka i kucharka...
— Oho, ho!... — krzyknął major — już baby zaczynają... Niema co tu popasać... Daj szachy, doktorze...
— Nie wiem, czy wypada tak obcesowo?... — rzekł proboszcz.
— Ależ bardzo prosimy — odezwała się matka Madzi. — Przecież straciliście panowie kilka tygodni.