Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 02.djvu/025

Ta strona została uwierzytelniona.

— W takim razie — odparł ksiądz — przypominam, że na mnie kolej grać pierwszą partję z majorem...
— Przepraszam... — wtrącił podsędek.
— Proboszcz ma rację — przerwał major.
I odeszli do gabinetu doktora, gdzie po chwili rozległ się hałas szachów, wysypywanych na stół, i wrzaskliwy głos majora, który utrzymywał, że on powinien grać białemi.
— Losujmy, kochany majorze, losujmy — nalegał proboszcz.
— Los tylko głupim pomaga... żadnych losowań!... Wczoraj ksiądz grałeś białemi!... — krzyczał major z takim gniewem, jakgdyby proboszcz godził na jego honor albo portmonetkę.
Ogrodowa furtka znowu otworzyła się, i na ulicy słychać było rozmowę:
— Nie przejedziesz, Luciu... o Boże!... — jęczał głos kobiecy.
— Tyle razy wjeżdżaliśmy tędy, siostruniu — odparł głos męski.
— Ale... o Boże!... Luciu...
— Figur nie stawia się na czterech polach, tylko na jednem! — huknął major.
— Co majorowi znowu! — irytował się proboszcz.
W furtce ukazała się osobliwa grupa. Na wózku dla paralityków, z parasolką w jednej, z koszykiem kwiatów w drugiej ręce, wjechała szczupła i żółta dama, w czarnej atłasowej sukni, obwieszona jubilerskiemi wyrobami. Na szyi miała złoty łańcuch i broszkę z szafiru, przy pasie ogromny złoty zegarek, na rękach po dwie złote branzolety. Wózek popychał znany już Madzi pan Krukowski, któremu co chwilę wypadał z oka monokl.
Na widok tej pary, młody człowiek ze sterczącemi wąsikami nagle cofnął się do saloniku, a potem do pokoju szachi-