Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 02.djvu/028

Ta strona została uwierzytelniona.

za rękę — ta, albo żadna... rozumiesz?... Teraz ja ci to mówię!...
— Raniona pani jesteś? — zawołał major, wpadając z wielką fajką na chorą damę.
— Przeciwnie, uleczona! — odpowiedziała doktorowa. — Sama wysiadła z wózka i przybiegła tu z ogrodu.
— Zawsze była zdrowa... Ach, te baby!... — mówił gniewnie major.
— A mówicie, że niema cudów? — wtrącił proboszcz. — Oto cud, który spełnił się w waszych oczach, niedowiarki — ciągnął, pukając palcem w głowę cudownie uzdrowionej.
— Eh, co proboszcz bajesz! — odparł major, otaczając się chmurą dymu. — Wracajmy do roboty.
— Idźcie sobie, idźcie — rzekł doktór, podając rękę damie. — Weź-no pan siostrę z drugiej strony — zwrócił się do Krukowskiego.
W tej chwili wszedł do salonu młody człowiek ze sterczącemi wąsikami, ciągnąc za ucho chłopca, który wniebogłosy lamentował.
— Jest — mówił energiczny młody człowiek. — Syn felczera Flajszmana... osioł!... Za to, że nasz czcigodny doktór nie pozwala chłopom krwi puszczać, on, smarkacz, rzuca kamienie do ogrodu.
— Ja nie za to... — płakał chłopiec — ja do chorągiewki na dachu... Ja zawsze trafiałem w chorągiewkę... to inni ciskali w ogród...
Doktór wziął chłopca pod brodę, popatrzył mu w oczy i pokiwawszy głową, rzekł:
— Oj ty, Flajszmanku... No, nie becz, ruszaj do domu, a swoim kolegom powiedz, żeby nie rzucali kamieni do ogrodu, bo im każę wyzbierać.
— Dobrze, panie — wyszlochał chłopiec.
— A my na spacer — zwrócił się doktór do uzdrowionej damy. — Panie Krukowski, tylko szybko... Raz, dwa!...