Bliżej, w ławce, obok której pan Krukowski oglądał się przez monokl na wszystkie strony, podsędkowa pokazywała jakąś modlitwę jego sparaliżowanej siostrze; podsędek drzemał, a panna Eufemja, nieco zwrócona w stronę Krukowskiego, patrzyła na „Chrzest w Jordanie,“ wymalowany na sklepieniu. O kilka kroków dalej stał na środku kościoła młody blondyn z grzywką, w pocztowym uniformie, i ponuro spoglądał jużto na Krukowskiego, jużto na pannę Eufemję.
Proboszcz, przy wielkim ołtarzu, drżącym głosem śpiewał sumę, a za każdym razem, po małej przerwie, odpowiadał mu z chóru stary organista, przygrywając na fisharmonji, w której jeden ton odzywał się fałszywie, a parę wcale się nie odzywało. Zaś po dłuższym śpiewie przy ołtarzu i po dłuższej ciszy przy fisharmonji wybuchnął nagle dosyć zgodny chór męskich i kobiecych głosów:
Tobie cześć, Tobie wieczna chwała, Ojcze Boże,
Coś stworzył wszystkie światy i rządzisz wszystkiemi...
Ciżba ludu z głuchym szmerem upadła na twarze, bijąc się w piersi, albo wznosząc ręce do góry; przy drzwiach rozlegało się szlochanie niemowlęcia, które nie umiejąc jeszcze mówić, chwaliło Boga płaczem; przez wybite szyby słychać było świergot ptaków. Nawet podsędek ocknął się, sztywny major wydobył malutką książeczkę, pan Krukowski przestał się oglądać. Zdawało się, że przez tłum przeleciała fala pobożnego uniesienia i tylko — nie dotknęła Madzi.
„O, jakże jestem niegodziwa! — myślała — ażeby za tyle dobrodziejstw nie odmówić jednego pacierza...“
Śpiew na chórze ucichnął i ludzie ochłonęli. Ten i ów podniósł się, pan Krukowski znowu uzbroił oko w monokl, na twarzy młodego człowieka w pocztowym uniformie odmalowała się pogarda. Jednocześnie obok Madzi jacyś dwaj panowie zaczęli rozmawiać szeptem: