Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 02.djvu/035

Ta strona została uwierzytelniona.

— Wiesz pan, ile wziął za konsyljum od Rubinrota?... Rubla!... Słyszałeś pan?...
— Nowina!... — odparł drugi. — Ten warjat zawsze tak robi, i nietylko sam jest wiecznie bez grosza, ale i innym szkodzi.
— Brzozowskiemu...
— I Brzozowskiemu, i felczerom, i mnie. Przecież jabym tu bez butów chodził, gdyby mi przyszło codzień ekspedjować jedną dozę rycinowego olejku, a czasami parę proszków chiny.
— Nie dba o cudze interesa...
— Nie dba o własne dzieci, powiedz pan... Przecież gdyby się zjechały tu we troje, nie wiem, czy wystarczyłoby mu na obiad dla nich...
Madzia myślała, że zemdleje... To o jej ojcu mówiono... To jej ojciec nie mógłby dzieciom kupić obiadu, gdyby zjechały się razem...
— O Boże... Boże... Boże!... — szepnęła, czując, że łzy cisną się jej do oczu.
Wszystkie trwogi uderzyły jej na serce. Za jej pensję płaciła nieboszczka babka, ale rodzice wydawali po trzysta rubli rocznie na edukację brata, a dziś bezmała tyle kosztuje ich Zosia, choć nieboga nawet nie uczy się w Warszawie, tylko w mieście gubernjalnem. Więc skąd tu brać? Czy z tych sześciu morgów ziemi, z której połowa plonów należy do gospodarza, co ją uprawia? Czy z praktyki lekarskiej ojca? Ależ ojciec od najbogatszych pacjentów przyjmował tylko po rublu; w jego gabinecie bywali biedacy, którzy nie mogli nic płacić, a z miasta — czasami przynosił garść miedziaków i dziesiątek, a czasem nic.
I czy podobna dziwić się, że w tak ciężkich warunkach matka pożyczała pieniądze od siostry Krukowskiego, a podczas choroby Madzi wzięła od niej samej trzydzieści rubli na opędzenie kosztów?
Tym sposobem wyczerpał się fundusik, który Madzia przy-