Proboszcz zdjął z ołtarza monstrancję i otoczony niebieskiemi obłokami kadzidła, zaintonował:
U drzwi Twoich stoję, Panie...
U drzwi Twoich stoję, Panie...
powtórzył ogromny głos ludu. Fala tłumu zakołysała się między wielkim ołtarzem i chórem i zaczęła bić we drzwi, cofając się i posuwając naprzód. Na chwilę zrobiło się pusto przed ołtarzem, i znowu napłynęła powódź ludzka; znowu pusto i — fala, uderzywszy w ściany boczne, zalała stopnie ołtarza. Znowu pusto na środku kościoła, gdzie ukazał się proboszcz, podtrzymywany przez majora i podsędka i — znowu tłum zalał wolne miejsca, gromadząc się poza celebrantem i towarzyszącymi mu starcami.
Niekiedy zdawało się, że rozkołysana ciżba jest rzeczywistą falą, która kurczy się i cofa wobec złotej monstrancji; jak przed wiekami pod Chrystusową stopą uciszało się burzliwe jezioro.
Madzia z matką przyłączyły się do procesji. Posunęły się kilka kroków naprzód i — tłum odrzucił je parę kroków wtył, wciąż posuwając się i cofając, w takt pieśni i bijących dzwonów.
W tej chwili Madzia usłyszała obok głos dziecięcy:
— Śmigaj, Antek!...
— Rrru!... — odpowiedział drugi i, z głową pochyloną, jak do bodzenia, rzucił się w najgęstszy tłum, a za nim jego kolega, rozpychając ludzi rękoma jak żaba, która daje nurka.
— Rrru!... — odezwał się nieco dalej trzeci głos, i znowu ludzie zaczęli się odrzucać od siebie, jakby ich kto tęgo potrącał.
— A, łajdaki, Boże odpuść, antychrysty potępione!... — odezwała się półgłosem jakaś babina. — Żeby też nikt nad bestyjstwem nie miał dozoru...