Madzi nagle stanęła w pamięci nieprzeliczona gromada dzieciaków. Był między niemi ten zapłakany, który rzucał kamyki do ich ogrodu, i ci, którzy biegli za wózkiem siostry pana Krukowskiego, i ci, co podziwiali cylinder pana Miętlewicza. I jeszcze owi, których codzień można było widywać na gałęziach drzew lub na szczytach parkanów, i tacy, którzy tarzali się w ulicznym piasku, brodzili po wodzie z zawiniętemi do kolan majtkami, albo, w czasie ulewnego deszczu, wystawali pod rynną, bijąc się o lepsze miejsce.
Wszystko to były dzieciaki zaniedbane, i Madzi błysnęła myśl:
„Założę tu szkołę elementarną!...“
Gorąco oblało ją z radości.
„Mogę zebrać co najmniej setkę dzieci... — mówiła do siebie. — Gdyby każde płaciło choć po rublu na miesiąc, miałabym sto rubli miesięcznie... Całe utrzymanie!... I jeszcze mogłabym pomagać mamie, a Zosię wysłać do Warszawy... O, dziękuję Ci, Matko Boska, boś Ty mnie natchnęła...“
— Co tobie, Madziu? — szepnęła, patrząc na nią, matka.
— Mnie?
— Jesteś taka rozpromieniona...
— Modliłam się.
Matka chciała ją pochwalić, lecz w tej chwili spostrzegła eks-paralityczkę, którą prowadził z jednej strony doktór, z drugiej pan Krukowski.
„Ach — pomyślała doktorowa — widocznie podobał jej się pan Ludwik i nie umie biedactwo ukryć tego... Starszy wprawdzie od niej — westchnęła — ale dobrze wychowany i majętny... Niech się dzieje wola boska!... nie będę ani przymuszać, ani bronić...“
Teraz przyszła Madzi uwaga, że jednakże ona sama stu dzieci uczyć nie może. W takim razie musi poprzestać tylko na pięćdziesięciu rublach miesięcznie. Ale co robić z pozo-
Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 02.djvu/040
Ta strona została uwierzytelniona.