Z miny pana Krukowskiego było widać, że chętnie posadziłby siostrę na wózku i oddał pod opiekę służącej.
W wielkich drzwiach ukazała się rodzina podsędków, a za nimi pan Miętlewicz. Już włożył swój lśniący cylinder na głowę, lecz zobaczywszy państwa doktorów, zdjął go znowu i z gracją zaczął się do nich zbliżać.
— Panie, hej!... panie, hej!... — nagle zawołał do niego posępny młody człowiek w pocztowym uniformie.
— Nie mam czasu!... — odparł Miętlewicz, niezadowolony ze zbyt kordjalnego powitania przy tylu osobach.
— Ale ja mam czas i interes do pana — odpowiedział blondyn, chwytając Miętlewicza za rękę.
Żaden wschód, żaden zachód słońca nie był tak purpurowym, jak w tej chwili oblicze pięknej Eufemji. Panna podsędkówna przybiegła do Madzi i schwyciwszy ją pod rękę, szepnęła:
— Moja droga, idźmy naprzód... Boję się awantury... Ten Cynadrowski...
I wyszły za bramę, przeprowadzone melancholijnemi spojrzeniami pana Krukowskiego, który z doktorem musiał odprowadzać siostrę.
— Co się stało, Femciu?... — zapytała Madzia.
— Nic... nic... Proszę cię, mów co do mnie... — odpowiedziała podsędkówna.
— O, nawet ważną rzecz chcę ci powiedzieć — rzekła Madzia.
— I ja tobie, ale kiedy indziej... Oświadczył ci się Miętlewicz?...
— Mnie?... — zapytała zdumiona Madzia, zatrzymując się na rynku. — A on poco miałby mi się oświadczyć?...
— Poto, ażebyś za niego wyszła.
— Przeżegnaj się, Femciu!... Ależ ja ani myślę iść zamąż...
Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 02.djvu/043
Ta strona została uwierzytelniona.