— Jakto, nie wyszłabyś nawet za Krukowskiego? — rzekła panna Eufemja.
— Za nikogo — odparła Madzia tonem tak szczerym, że panna Eufemja nie mogła powstrzymać się od ucałowania jej na środku miasta.
— Więc co masz mi powiedzieć?... Czy zostawiłaś kogo w Warszawie?... — spytała panna Eufemja.
Madzi wystąpił na twarz delikatny rumieniec.
— Moja Femciu — odparła — daję ci słowo, że o nikim nie myślę... o nikim w świecie... — dodała. — Chcę ci tylko coś zaproponować. Ale że teraz nie mamy czasu, więc przyjdź do nas po obiedzie.
W tej chwili minął obie panny w odległości kilku kroków pan Miętlewicz, któremu towarzyszył młody człowiek w pocztowym uniformie. Zdawali się być wzburzeni i rozmawiali tak głośno, że Madzia usłyszała kilka wyrazów:
— Więc mówisz, że nie?... — pytał młody człowiek.
— Ależ, jak Pana Boga kocham, tak nie! — odpowiedział Miętlewicz.
Panna Eufemja zamyśliła się. Potem roześmiała się nienaturalnym głosem i prędko rzekła do Madzi:
— Odpowiedz: tak, czy — nie?...
— O czem mówisz? — zdziwiła się Madzia.
— Tak, czy nie?... — nalegała panna Eufemja, niecierpliwie tupiąc drobną nóżką.
— Więc: nie — odparła Madzia.
— Tak i ja sądzę — rzekła panna Eufemja. — Podli są mężczyźni!... z wyjątkiem ludzi, zajmujących bardzo skromne stanowiska — dodała z lekkiem westchnieniem. — No, ale bądź zdrowa!...
Madzia nie mogła wyjść z podziwu. Lecz, że w tej chwili jej myśl była zajęta projektem szkoły elementarnej, więc zapomniała o dziwnem zachowywaniu się panny Eufemji, nawet o niej samej.
Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 02.djvu/044
Ta strona została uwierzytelniona.