Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 02.djvu/046

Ta strona została uwierzytelniona.

— Dziękuję...
A w duszy rzekła:
„Jaki on nieśmiały... jaki delikatny...“
I serce jej poczęło szybciej bić dla pana Krukowskiego.
Doktorowa przyniosła szklankę wody i pomogła Madzi ustawić bukiecik na honorowem miejscu w saloniku. Gdy zaś matka odeszła, a pan Krukowski został sam z Madzią, rzekł, czule patrząc jej w oczy:
— Jaka pani była dziś smutna w kościele?
— Ja?... — odparła, znowu rumieniąc się. — Pan mnie widział?...
— Miałem to szczęście, a nawet... nierównie większe: zdawało mi się, że podzielam smutek pani.
— O, nie... owszem... ja byłam dosyć wesoła — tłomaczyła się Madzia, z obawy, ażeby pan Krukowski nie odgadł jej trosk o rodzinę.
— Więc może to było rozmarzenie, do którego uspasabia nasz kościołek? Dusze piękne wszędzie umieją marzyć...
„Jaki on grzeczny!“ — pomyślała Madzia, czując wdzięczność dla największego eleganta w Iksinowie.
W tej chwili energicznym krokiem wpadł do ogrodu spotniały pan Miętlewicz. Ujrzawszy Madzię, wydobył z pod pachy duży przedmiot, owinięty w papier, i podając go, rzekł:
— Prawdziwy piernik toruński... Raczy pani przyjąć... to bardzo zdrowy smakołyk...
Madzia zmieszała się, ale jeszcze więcej... sam pan Miętlewicz. Dostrzegł bowiem, że wąskie usta Krukowskiego ułożyły się do uśmiechu, a z tego domyślił się, że palnął bąka.
Trzymał w ręku nieszczęsny piernik, nie wiedząc, co z nim począć. Usta mu drżały, oko stanęło słupem, na czoło wystąpił jeszcze obfitszy pot.
„Jaki on biedak zakłopotany!“ — pomyślała Madzia i biorąc od Miętlewicza piernik, rzekła: