Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 02.djvu/047

Ta strona została uwierzytelniona.

— Bardzo dziękuję... wielką zrobił mi pan niespodziankę, bo ja bardzo... to lubię...
W oku Miętlewicza błysnął triumf, a bystry dostrzegacz, pan Krukowski, pomyślał:
„Anioł nie kobieta... — Ona — lub żadna...“
Pan Miętlewicz zbyt prędko odzyskał werwę, ażeby nie zasypać się po raz drugi.
— Piękny mamy dzień — rzekł, usiłując nie dopuścić do rozmowy Krukowskiego. — Bardzo ładny dzień, prawda, pani?
— Rzeczywiście...
— Możebyśmy się tak... przeszli po ogródku... Bardzo ładnie wygląda ogródek... Służę pani — wypowiedział jednym tchem Miętlewicz, ostentacyjnie podając rękę Madzi.
Tym razem Madzia otworzyła zdumione oczy, a subtelny pan Krukowski przygryzł usta.
— Oj!... — mimowolnie jęknął pan Miętlewicz, odgadując, że musiał zrobić coś bardzo nie wporę. Więc stanął z wygiętem ramieniem, nie wiedząc, czy je podać, czy cofnąć, a na czoło wystąpiły mu nadzwyczajnie wielkie krople potu.
— Bardzo dobrze, przejdźmy się — odpowiedziała Madzia, szybko podając mu rękę.
A w duchu rzekła:
„Biedak, nieobyty w towarzystwie... Jakie on musi męki przechodzić!...“
I pełne litości serce uderzyło szybciej, tym razem dla pana Miętlewicza.
Wtem na ścieżce ogródka zaszeleściła damska suknia. To biegła panna Eufemja, nieco rozgorączkowana widokiem dwu mężczyzn, z których jeden był niedawno, a drugi powinien być jej wielbicielem.
— A, niedobra Madziu, zdradziecka!... — zawołała panna Eufemja. — Obiecałaś czekać na mnie, ja mam tyle do powiedzenia, a ty spacerujesz z panem Miętlewiczem?...