Na końcu ogrodu pod kasztanem była ławeczka; tam panna Eufemja zaciągnęła Madzię, mówiąc:
— No, a teraz powiedz, jaki miałaś do mnie interes? Łatwo pozbyłyśmy się tych panów — dodała tonem, który nie oznaczał zadowolenia.
— Może obrażą się?... — lękliwie zapytała Madzia.
— Dajże spokój!... — odparła panna Eufemja, wyciągając zgrabnie obute nóżki i wachlując się liściem kasztana. — Pan Krukowski udaje dla mnie obojętnego, więc musi nas unikać, a pan Miętlewicz obawia się asystować mi w obecności tamtego.
— Oni obaj kochają się w tobie? — zapytała Madzia.
— I oni, i... inni!... Ten sekretarz pocztowy, co... wiesz, tak się nieładnie nazywa... szaleje z zazdrości... Nawet mówiono, że... wikary... Ale mniejsza... powiedz, o czem chciałaś... — dokończyła panna Eufemja.
— Tylko Femciu... sekret!...
— Bądź spokojna. Komuż go wreszcie powiem?...
— Twojej mamie...
— Och!... — westchnęła panna Eufemja, w sposób, który oznaczał, że ze swoją matką nie dzieli się tajemnicami.
Madzia zamyśliła się.
— Wiesz — rzekła po chwili — otworzę tu szkółkę elementarną.
Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 02.djvu/049
Ta strona została uwierzytelniona.
V.
WSPÓLNICZKA.