— Może siostruni nasmarować bułeczkę? — przerwał pan Ludwik, którego rysy zdradzały niepokój.
— Dziękuję ci, Luciu — odparła siostra. — Było to w roku 1866. Chciał koniecznie jechać do Warszawy, więc dałam mu dwa tysiące złotych... W parę dni ograli go, potem chciał się odegrać — musiałam dopłacić sześć tysięcy!...
— Siostruniu...
— Nie przerywaj, bo właśnie ten wypadek świadczy o twojej szlachetności. — Więc, kiedy po tej aferze wrócił chłopak na wieś, padł mi do nóg...
— Ależ siostruniu!... — jęknął czterdziestopięcioletni chłopak.
— Rozpłakał się jak dziecko, przysiągł, że już nigdy nie wyjedzie z domu i... dotrzymał, panie majorze!...
— Bo mu nie dajesz pieniędzy, więc siedzi — odparł major.
— A jemu co po pieniądzach?... — zdziwiła się stara dama. — Brakuje mu czego?...
Pan Krukowski zsiniał, ale pan Miętlewicz wydawał się mocno zadowolonym.
— Wieczna historja mężczyzn, którzy dostaną się babom w niewolę!... — wybuchnął major. — Więzi chłopaka przy fartuchu od kilkunastu lat, pozbawia go energji. Lepiej daj mu co... daj mu co ciepłą ręką i niech nauczy się polegać na sobie, nie na twoim majątku...
— O, tak... ażeby zginął między wami!... — zawołała dama.
— Między ludźmi nikt nie ginie... Owszem, pomogą mu otrząsnąć się z resztek tego fartucha, którym omotałaś mu głowę... — krzyczał major.
Pan Ludwik był tak bliski śmierci, a całe towarzystwo tak zmieszane, że doktór, chcąc nadać inny kierunek rozmowie, rzekł:
Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 02.djvu/057
Ta strona została uwierzytelniona.