Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 02.djvu/066

Ta strona została uwierzytelniona.

się na lasce. — Jak ty już dawno nie grałeś!... od czasu tych tam duetów z z z... panną podsędkówną... Dziwię się tylko, żeś na pierwszy raz wybrał tę właśnie barkarolę... Czybyś znowu przypomniał sobie?...
— Ach, co też siostrunia mówi? — oburzył się pan Ludwik. — To... jest... jakby mimowolne pożegnanie... z dawnemi marzeniami, które dziś mnie samego dziwią.
— Więc zagraj teraz powitanie — rzekła siostra. — Tylko proszę cię, niech to będzie ostatnie powitanie — dodała poważnie — bo już nie jesteś tak młody. Pamiętaj, jeżeli się w tym roku nie ożenisz, znać cię nie chcę... To nawet niezdrowo...
— Ach, siostruniu... — przerwał pan Ludwik.
Znowu stanął w klasycznej pozie, potrząsnął głową, wysunął nogę, uderzył smyczkiem w struny i — tym razem popłynęła melodja:

Gdyby rannem słonkiem
Wzlecieć mi skowronkiem...

— Tak!... tak!... — mówiła siostra. — Madzia to skowronek... Ale, mój Luciu — rzekła po chwili — jak skończysz, to jeszcze zagraj sobie jaki kawałek, a potem... daj spokój. Mnie trochę głowa boli, a i tobie na nerwy niedobrze działa muzyka...
Wyszła, stukając laską, i niebawem zaczęła robić wymówki służącej.
„Boże!... Boże!... — myślał zrozpaczony pan Ludwik, chowając skrzypce. — Cobym dał za to, gdyby moja siostra choć przez kwadrans wytrwała w jednakowem usposobieniu. Sama zakazała mi grać na skrzypcach, sama pochwaliła mnie, że na nowo grać zacząłem i — w jednej chwili znowu nie pozwala mi denerwować się skrzypcami... Boże!... Boże!...“
Nareszcie do zatopionego miasteczka wróciła pogoda,