W parę dni Madzia, nie mogąc namówić panny Eufemji do obejrzenia lokalu na szkołę, sama poszła do starej oberży. Był to długi budynek, pod dachówką, murowany, składający się ze stajni i pewnej liczby izb; w stajniach można było umieścić kilkadziesiąt koni, a w każdej izbie wydawać wieczory tańcujące na kilkanaście osób. Kiedyś musiało tu bywać ludno i wesoło; dziś było pusto, zatrzymywali się bowiem w starej oberży tylko najubożsi podróżni, a i to rzadko.
W ogromnej stajni, bez żłobów i drabin, lecz pełnej dziur w dachu, Madzia zobaczyła naprzód kurę, rozgrzebującą garstkę śmieci, potem żółtego psa, który leżał pod ścianą, lecz na widok Madzi warknął i uciekł, a nareszcie obdartego Żydka, który, za obietnicę czterech groszy, podjął się wyszukać właścicielkę zajazdu. Jedna z izb była naoścież otwarta, więc Madzia weszła, ażeby tam doczekać się gospodyni.
Nagle — serce uderzyło jej śpieszniej: za wysokiemi drzwiami, które łączyły czy oddzielały ten pokój od sąsiedniego, usłyszała żywą rozmowę. Prowadziły ją dwa głosy: ładny kontralt kobiecy i — nienaturalnie przytłumiony głos męski.
— Ty tego nie zrobisz, Franiu, jeżeli mnie choć trochę kochasz!... — mówiła kobieta błagalnym tonem.
— Owszem, zrobię!... — irytował się mężczyzna. — Niech małpa raz dowie się, co to jest obrazić artystkę, która polotem ducha, subtelnością uczuć, talentem...
Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 02.djvu/074
Ta strona została uwierzytelniona.
VIII.
POKÓJ W OBERŻY.