Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 02.djvu/076

Ta strona została uwierzytelniona.

— Aj, panienka u nas?... Co panienka tu robi?... Już panienka zdrowa?... — mówiła na powitanie właścicielka zajazdu.
Madzia w kilku słowach objaśniła ją, że ktoś pragnie wynająć dwa duże pokoje w oberży na cały rok i że ona chce obejrzeć lokal.
— Bardzo proszę panienki — odparła gospodyni. — Tu jest pięć izb... Sam książę, sam naczelnik mógłby tu mieszkać przez cały rok... Tu nawet pan Bieliński stawał...
Okazało się, że z książęcych apartamentów jedna izba jest obórką, druga nie ma podłogi, trzecia okien ani drzwi. Naprawdę, kwalifikował się do wynajęcia pokój, w którym Madzia czekała na gospodynię, i ten sąsiedni, w którym słyszała rozmowę.
— Czy nie możnaby obejrzeć tamtego?... — zapytała Madzia, czując, że w jej sercu walczy obawa zobaczenia osoby nieznanej z nieprzepartą ciekawością.
— Dlaczego nie?... Bardzo proszę panienkę... To jest sam najpiękniejszy pokój... Tu stawał pan Bieliński...
— Ale tam teraz mieszkają jacyś państwo — wtrąciła Madzia.
— Nic nie szkodzi... Oni są aktory, oni tu mają trochę pograć, trochę komedje pokazać. Każdy chce żyć, moja kochana panienko... O, proszę wejść... — mówiła gospodyni, otwierając drzwi.
Madzia osłupiała. Na środku izby zobaczyła młodą kobietę, która, zasłaniając oczy niezbyt czystą chusteczką, zanosiła się od płaczu. Widok łez zawsze robił na Madzi bolesne wrażenie, ale tym razem wstrząsnął ją do głębi duszy. Romyślała, że płacząca kobieta musi być bardzo nieszczęśliwą, i zdawało jej się, że ona już zna tę obcą, że jest jakby jej krewną i że powinna ją pocieszyć.
Więc pobiegła do płaczącej i schwyciwszy ją za ręce, rzekła: