Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 02.djvu/081

Ta strona została uwierzytelniona.

boję, ażeby mama za wcześnie nie dowiedziała się, boby mi zabroniła...
Ojciec zatrzymał ją za ramię.
— Ter... ter... ter... ter... i nie mam czasu... — przedrzeźniał ją. — Ale powiedz-no, co to za ławki obstalowujesz u stolarza?...
— A bo widzi tatko — rzekła ciszej — ja z Femcią chcemy tu założyć pensyjkę...
Doktór podniósł brwi i rozstawił ręce.
— Tobie naco pensja?... Nie masz co jeść w domu, że chcesz innym chleb odbierać? — spytał.
— Więc to tak?... — zdziwiła się Madzia. — Więc tatko i mama pracują, Zdzisław pracuje, a ja mam próżnować?... Przecież ja tu usycham z nudów i rozpaczy, że nic nie robię...
— A nacóż tobie robota?
— Więc to tak?... Więc ja nie jestem samodzielnym człowiekiem, nie mam żadnych obowiązków, nie mam prawa służyć społeczeństwu, nie mogę przyczyniać się do ogólnej pomyślności, do postępu i szczęścia młodych pokoleń, do podźwignięcia kobiet z upakarzającego stanowiska?...
Ponieważ głos jej zaczął drżeć, a szare oczy zachodzić łzami, więc doktorowi — zrobiło się ciepło około serca. Wziął ją dwoma palcami za brodę, ucałował i rzekł:
— No, już będziesz miała fortepian, refektarz, pensję... tylko nie becz, bo pacjenci czekają... Oj ty... ty... emancypantko!...
Madzi, kiedy z ust ojca usłyszała wyraz: emancypantka, zdawało się, jakby przed nią nagle — ktoś drzwi otworzył. Wyraz ten miał w tej chwili szczególną wartość, lecz ponieważ nie było czasu do stracenia, więc Madzia nie zastanawiała się nad doznanem wrażeniem. Rzuciła się ojcu na szyję, ucałowała mu ręce i chyłkiem wymknęła się z jego gabinetu do miasta, ażeby nie spotkać matki.