Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 02.djvu/086

Ta strona została uwierzytelniona.

„Muszę mu w jakiś sposób dać do zrozumienia, że mam interes“ — pomyślała Madzia. A przypomniawszy sobie z opowiadań o magnetyzmie, że wzrokiem można drugiej osobie zakomunikować swoje intencje, zaczęła bystro wpatrywać się w pana Krukowskiego.
Pan Ludwik spostrzegł błyskawice spojrzeń Madzi. Z początku wziął to za objaw rozgorączkowania i słodko uśmiechnąwszy się, z całą elegancją skierował na Madzię nowy strumień rafreszysera. Lecz gdy policzki Madzi zaczął okrywać coraz silniejszy rumieniec, gdy szare oczy pałały coraz silniej, a wilgotne, rozchylone usta nabierały coraz żywszej barwy karminu, pan Krukowski sam zarumienił się i skromnie spuścił oczy.
„Co za namiętność!...“ — pomyślał. Przyszły mu na pamięć rozmaite damy, które okazywały mu życzliwość, i przeczuwał, że Madzia znajduje się w jednej z tych chwil, po których zazwyczaj następuje wyznanie.
„Przecież nie mogę pozwolić, ażeby ona mi się oświadczyła!...“ — rzekł w sobie i postanowił rzucić na Madzię jedno z owych spojrzeń, w których mieści się uspokojenie, nadzieja, wzajemność — słowem — doskonała harmonja dusz.
Więc spojrzał. Lecz któż zdoła opisać jego przerażenie, gdy spostrzegł, że Madzia mruga na niego i robi mu oczyma jakieś znaki.
Pan Krukowski już tak kochał Madzię, że w pierwszej chwili stało mu się przykro.
„Poco ona to robi?...“ — pomyślał.
Lecz jej spojrzenia były tak płomieniste, a w twarzy malowała się tak namiętna niecierpliwość, że pan Krukowski uczuł w sercu coś nadzwyczajnego.
„Boże — pomyślał z trwogą — czy ja wydołam!...“
Zrozumiał, że nie wydoła, lecz jednocześnie zbudził się w nim desperacki szał, jaki w ostatniej chwili musi ogarniać samobójców.