Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 02.djvu/087

Ta strona została uwierzytelniona.

„Niech się, co chce, dzieje!...“ — powiedział sobie i podniósł się, zdecydowany na wszystko.
— Panno Magdaleno — rzekł — może pani przejdzie się po ogrodzie?...
— Ach, owszem!... — zawołała z radością.
„Muszę się oświadczyć — pomyślał pan Ludwik. — Klamka zapadła...“
— Wy poco do ogrodu na taki okropny czas? — oburzyła się eks-paralityczka, której właśnie przerwano bardzo interesujące opowiadanie.
— Przejdę się z panną Magdaleną, siostruniu, ponieważ widzę, że cała mieni się... Tu gorąco i duszno — odpowiedział pan Ludwik głosem tak stanowczym, że chora dama umilkła jak baranek.
— Zaczekajcie... weźcie mnie z sobą!... — rzekła tonem słodkiej wymówki.
— Przyszlę tu kogo, ażeby przywiózł siostrunię za nami. Walentowa!... — zawołał z ganku — do pani...
Ledwie weszli do ogrodu, Madzia schwyciła pana Krukowskiego pod rękę i szepnęła:
— Wie pan, myślałam, że umrę...
— Skarbie!... — odparł pan Krukowski, ściskając ją za rękę.
„Będzie koncert!“ — pomyślała Madzia i dodała głośno:
— Zdawało mi się, że już nigdy nie pozwolą mi rozmówić się z panem... No, nigdy!...
— Czyliż to potrzebne?... — szepnął zkolei pan Ludwik. — Ja już wiem wszystko...
— Wie pan?... A kto panu powiedział?...
— Oczy pani... Ach, te oczy!...
Madzia wyrwała mu się z pod ramienia i stanąwszy na ścieżce, klasnęła w ręce.
— A to wypadek! — zawołała tonem szczerego zdumienia. No, daję panu słowo, że przez cały czas myślałam: