Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 02.djvu/093

Ta strona została uwierzytelniona.

mowanem przez artystów, zjawiła się do Stelli praczka i szwaczka. Zaś około północy Sataniello, w towarzystwie miejscowej młodzieży, tak dobrze bawił się u Eisenmana, że — nagle odzyskał głos i z kielichem w ręku zaczął deklamować „Żałobny marsz“ do muzyki Chopina. Wrażenie było kolosalne, i niewiadomo, czy młodzież nie odniosłaby na rękach znakomitego deklamatora, gdyby mu — w połowie utworu — głos nie odmówił posłuszeństwa.
— Przeklęty lufcik! — syknął deklamator. — Znowu mnie zawiało...
— Może dym zaszkodził?... Za dużo dymu — wtrącił ktoś.
— A ja myślałbym, że to poncz — dodał sekretarz rejenta.
— Wogóle pił za wiele — szepnął Miętlewicz — ale za parę dni to minie, a na koncercie będzie deklamował jak — sam Trapszo.
— Niech żyje Trapszo!... To mi deklamator! — odezwał się przez łzy ktoś inny, którego za kłębami dymu nie można było dojrzeć, lecz który posiadał skłonność do płaczu, ile razy znalazł się u Eisenmana za stołem.
Na drugi dzień wpadła do Madzi panna Eufemja; była trochę blada, co jednak przy błyszczących oczach podnosiło jej wdzięki.
— Moja Madziu — rzekła obrażonym tonem — cóżto znaczy?... Mówią w mieście, że urządzasz koncert — beze mnie... A przecież, jeżeli mamy być wspólniczkami, to chyba do wszystkiego...
— Nie śmiałam cię fatygować, bo... to wędrowni aktorzy... — odparła Madzia.
— Czy oni mówili ci co o nas?... — spytała wylękniona panna Eufemja.
— Nic nie słyszałam — odpowiedziała Madzia, rumieniąc się za kłamstwo.
— Bo widzisz, ona, ta śpiewaczka, była wczoraj u mamy z prośbą o pożyczenie fortepianu. Ponieważ mama nie znała