Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 02.djvu/094

Ta strona została uwierzytelniona.

jej, więc pojmujesz, nie mogła dać stanowczej odpowiedzi. Ale ja dziś przychodzę oświadczyć ci, że owszem... pożyczymy im fortepianu.
— Chcieli wziąć fortepian od nas, ale wasz lepszy.
— Rozumie się... bezporównania lepszy — mówiła panna Eufemja. — Słyszałam też, że Krukowski chce grać na skrzypcach... Nie wiem, czy to wypada, ażeby akompanjowała mu jakaś tam wędrowna artystka... Byłoby stosownie, gdyby mu akompanjował ktoś z towarzystwa... Zawsze grywaliśmy oboje razem, więc ze mną poszłoby doskonale... Jeżeli jednak żenuje się prosić o akompanjament, to napomknij mu, że ja mogę się zgodzić...
— Ach, jakże to doskonale!... — zawołała Madzia. — Więc będziesz grać na koncercie?
— Z Krukowskim... tak...
— Zaraz mu to powiem, i przyjdzie do ciebie z deputacją. Kogo wolisz: majora z rejentem, czy majora z moim ojcem?...
— Ja mówię o Krukowskim — odpowiedziała panna Eufemja. — Więc należy i major?...
— A jakże. Będzie nawet sprzedawał bilety, on i proboszcz, bo jakąś cząstkę z dochodu oddamy na kościół — mówiła z zachwytem Madzia. — Rozumiesz, że dla ciebie i pana Ludwika będzie nawet poręczniej występować na cel dobroczynny.
— Tak, ach tak... Jesteś zachwycająca!... — zawołała panna Eufemja. — Powiadam ci — rzekła ciszej — tylko mnie nie wydaj z sekretu: Miętlewicz szaleje za tobą... Mówi, że na twój rozkaz skoczyłby w ogień... słyszałaś?...
— Bardzo dobry człowiek pan Miętlewicz — odpowiedziała spokojnie Madzia.
Panna Eufemja pogroziła jej palcem.
— Jakaś ty kokietka, Madziu!... Umiesz za nos wodzić chłopców... Tylko mi nie zbałamuć pana Ludwika, a zresztą wszystkich ci daruję...