Cały koncert był dla pana Miętlewicza stracony. Prawie nie słyszał, co śpiewała Stella, a co odegrał na wiolonczeli Sataniello; nie rozumiał, za co dają im brawo i za co ich wywołują. On na całej sali widział tylko żółtą różę, a obok — pana Krukowskiego, który, wbrew przyzwoitości, zamiast asystować pannie Eufemji, jak rzypień przyczepił się do Madzi.
Dopiero na zakończenie koncertu przebudził go z bolesnej zadumy szmer głosów:
— Sataniello ma deklamować!... Sataniello...
Istotnie, wielki artysta stanął obok fortepianu, przesunął ręką po długich kędziorach, które spadały mu aż na kołnierz wynajętego fraka, podniósł do góry bladą twarz i płomieniste oczy i głosem matowym, lecz przejmującym, zaczął:
Powróciłem z podziemnej otchłani,
Z posępnego umarłych królestwa —
I wciąż widzę, jak cierpią skazani,
Widzę wieczność męki i nicestwa...
I straciłem u piekielnych progów
Pamięć szczęścia i słonecznych bogów...
Świece w pająkach dopalały się, niektóre już gasły. W sali było tak cicho, jakgdyby zgromadzeni wyrzekli się prawa do własnego oddechu.
Zostawiłem za straszliwą bramą,
Mej miłości i walk moich ślady,
A wyniosłem ból i rozpacz samą,
Gdy w objęciach jej cień zniknął blady,
A jam nie mógł powrócić przebojem,
Po jej życie, które było mojem...
Wtem — zaszlochał męski głos, i Miętlewicz zobaczył uciekającego z sali Cynadrowskiego. Kilka osób odwróciło głowy, w ręku dam zabielały chusteczki, lecz zresztą nikt nie przerwał ciszy.