Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 02.djvu/107

Ta strona została uwierzytelniona.
XI.
ECHA KONCERTU.

Miętlewicz niebardzo rozumiał, o czem mówili artyści, tylko czuł, że wszystkie ich pretensje i skargi nie wypełniłyby głębokości jego żalu.
Szedł cichemi, niebrukowanemi ulicami, na których świeciły dwie dymiące latarnie, i myślał:
„Pocom ja wmieszał się do tego?... Naco ten koncert?... Nato, ażeby Krukowski bałamucił skrzypieniem pannę Magdalenę i później przedstawiał jej rozmaitych wielkich panów, swoich niby przyjaciół... No i złapie ją z przed nosa... On, bogaty, elegancki, familjant, a ja biedny cham!... Zawsze pulardy dla panów, a ochłapy dla hołoty...“
Im ciemniej robiło się na ulicach, tem posępniejsze myśli kotłowały w głowie Miętlewicza. Zdawało mu się, że ogarnia go powódź beznadziejnego smutku, którego fale uderzały razem z sercem, zmywając wszystkie cele, plany, widoki na przyszłość. Co mu z jego kantoru, co po stosunkach z Eisenmanem i ze szlachtą, co po sprycie i pieniądzach, jeżeli za to nie można dostać Madzi? Przyjdzie ze skrzypcami w ręku lada furfant, żyjący z łaski siostry i — zabierze pannę, jak swoją.
A panna, rozumie się, woli duży dom, ładny ogród, trzydzieści tysięcy rubli i znajomość ze szlachtą, aniżeli ciężki dorobek jakiegoś tam Miętlewicza.
Pierwszy raz uczuł zniechęcenie do interesów, nawet do życia. Kiedy był marnym dietarjuszem w powiecie — marzył