Znalazłszy się sama, wśród ogrodu, Madzia schwyciła się za głowę.
„Boże! — myślała — ależ ci mężczyźni to prawdziwe zwierzęta... Krukowski, taki szlachetny, taki delikatny, taki dobry przyjaciel — i pomimo to przypuszcza, że ja mogłabym wyjść za niego... Brr... Major ze swojemi pieszczotami jest obrzydliwy, Miętlewicz straszny... I wyobrazić sobie, że gdybym na żart powiedziała: otóż wychodzę za Krukowskiego... ten człowiek zabiłby się!... No i co ja mam począć z takimi ludźmi; gdzie się skryję, a choćby — komu to opowiem?...“
Przyszedł jej na myśl ojciec, najzacniejszy człowiek, który ją tak kocha, że życie poświęciłby dla niej. Ależ ojciec ma pacjentów, kłopoty, wreszcie — wstyd mówić o czemś podobnem do ojca. Jakby on na nią spojrzał!... Może, co gorsza, zerwałby stosunki z majorem, Krukowskim i Miętlewiczem, a może nawet uniósłby się i — gotowa awantura o nic! Naturalnie, że o nic, bo przecie cóż znaczy ona, Madzia?... Nic. Jest sobie głupiutką dziewczyną, którą znajomi lekko traktują, a ona nie ma siły znosić tego z pokorą. Gdyby była tak mądrą i bogatą jak Ada Solska, albo taką wielką damą jak nieboszczka pani Latter, albo tak piękną jak Helenka Norska, z pewnością traktowanoby ją inaczej.
Helenka przypomniała jej pana Kazimierza. Jaki on inny, niż ci tutejsi panowie... Jak on inaczej mówił do niej o swojem przywiązaniu, jak prosił, ażeby czuwała nad jego matką...
Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 02.djvu/116
Ta strona została uwierzytelniona.
XII.
EKS-PARALITYCZKA ZACZYNA REAGOWAĆ.