W piątym dniu choroby pana Krukowskiego, na krótko przed zachodem słońca, Madzia spacerowała po ogródku. Nagle, nad parkanem od strony ulicy mignęła czapka z gwiazdką, a po chwili, obok krzaka malin, upadł list.
— Od panny Eufemji!... — odezwał się stłumiony głos z poza parkanu.
Madzia trochę zlękła się, trochę rozgniewała się na dziwnego posłańca, lecz podniosła i przeczytała kartkę.
Były znowu na niej dwa całujące się gołąbki, tym razem nieprzekreślone.
- Najdroższa, święta, jedyna przyjaciółko moja! Dziś po zachodzie słońca przyjdź na cmentarz, gdzie czekać cię będę z nieopisaną tęsknotą. Błagam cię, nie odmów, chodzi bowiem o ważne rzeczy.
Dalej następowało wykreślone zdanie: „może o życie dwojga istot“ — podpis: „Twoja na wieki Eufemja.“
W pół godziny Madzia, której już nikt nie zapytywał, dokąd wychodzi, znalazła się na wskazanem miejscu.
Cmentarz był niewielki, opasany murem; wchodziło się do niego przez furtkę, która puszczona z ręki, sama się zamykała, wahając się w prawo i lewo i — kłapiąc. Na białych pomnikach jeszcze było znać różowe blaski zorzy wieczornej.