Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 02.djvu/158

Ta strona została uwierzytelniona.

podłodze, zbliżył się do łóżka i spojrzał. Cynadrowski na lewej stronie piersi miał ranę, wielkości dziesięciu groszy; brzeg jej był nieco odwinięty, środek zatkany skrzepem krwi, która różowym paskiem spływała nadół.
— Eh, to skaleczenie!... — odezwał się proboszcz.
Major odwrócił się i popchnął proboszcza bliżej łóżka.
— On już umiera — rzekł, nie wyjmując z ust fajki.
— Nie może być?...
— No, no... rób jegomość swoje...
Proboszcz zaczął drżeć. Oparł rękę o ścianę, pochylił się nad ranionym i zbliżywszy swoją twarz do jego twarzy, zapytał półgłosem:
— Żałujesz za grzechy z całego serca, ze wszystkich sił twoich?...
— Żałuję... — odpowiedział ranny chrapliwym głosem.
— Żałujesz przez miłość dla Boga, Stwórcy i Zbawiciela twego, którego obraziłeś?...
— Tak...
Stojący przy łóżku pocztyljon płakał na cały głos; major mruczał pacierz.
— Absolvo te in nomine Patris et Filii... — szeptał proboszcz. Potem przeżegnał konającego i ucałował go w czoło, na którem ukazały się krople potu.
Ranny podniósł rękę, rzucił się, zaczął ustami chwytać powietrze, w oczach było widać trwogę. Potem wyprężył się, odetchnął i spuścił głowę na piersi, a na pożółkłej twarzy ukazał się wyraz zniechęcenia. W tej chwili Brzeski wziął go za rękę i zaraz puścił.
— No, tak!... — rzekł doktór. — Połóżcie ciało na łóżku.
W kilka minut później wracali we trzech do domu.
— A już mógłbyś major nie gorszyć ludzi przynajmniej w takim momencie — odezwał się proboszcz.
— Co znowu jegomość czepiasz się?... — odburknął major. — Przecie mówiłem pacierz...