Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 02.djvu/188

Ta strona została uwierzytelniona.

— Tatko śmieje się?...
— Nie, dziecko. Tylko — cóż ty zrobisz z tym papierem?
— Zaraz otworzę wstępną klasę... Mam przecież pieniądze... Wezmę pokój w starej oberży... stolarz zrobi mi ławki i tablicę...
— I przy tej tablicy będziesz wykładała lekcje ławkom — wtrącił ojciec. — Masz uczniów?...
— Ach, znajdą się, tatku!... Ja tu już rozmawiałam z kilkoma osobami... Mogę mieć bardzo wiele uczenic...
— W takim razie odstąp kilka z nich tutejszemu nauczycielowi, bo nieborak straszną biedę cierpi — odparł ojciec.
— A, Boże!... — zawołała rozżalona Madzia. — Więc mnie państwo tak zachęcacie?... Tatko żartuje, a mama nic nie mówi...
— Bo już wiem od wczoraj, że masz pozwolenie — odpowiedziała matka, machając ręką. — Zosia pisała mi, że przełożona robi jej wymówki na rachunek tej twojej pensji. Skarży się, że ją zrujnujesz...
Madzia stanęła na środku pokoju, załamując ręce.
„Co to znaczy?... — myślała. — Zawsze i wszyscy mówili mi, że powinnam pracować na siebie; a dziś, gdy chcę pracować, co się stało?... Ojciec żartuje ze mnie, mama jest obojętna, a przełożona Zosi narzeka, że ją zrujnuję?... Ja ją zrujnuję... ja kogokolwiek miałabym zrujnować!... Boże miłosierny, cóż się tu dzieje...“
I w jednej chwili z bezbrzeżnej radości wpadła w bezdenną rozpacz. Ogarnęło ją zdziwienie, że jest tak niezrozumiana, strach wobec przyszłości, a nadewszystko żal. Żal nadziei, któremi karmiła się od tak dawna, a które ledwie zaczęły się spełniać, już upadają w nicość...
Ojciec zbliżył się do niej i pogłaskawszy pod brodę, zapytał wesoło:
— Cóż znaczy ta minka?... Wyglądasz, jakbyś spadła z księżyca.