Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 02.djvu/196

Ta strona została uwierzytelniona.

w siebie. Upadła na kanapę, a zalewając się łzami, zaczęła mówić:
— Boże, jakam ja głupia!... Ja nigdy nie będę mieć rozumu... ja nigdy nic nie zrobię!... Cóżto za kompromitacja!... Przecież doskonale wiedziałam, ile pani Latter musiała wydawać co miesiąc na nauczycieli... Ach, Boże, dlaczego ja nie umarłam... dlaczego ja nie urodziłam się chłopcem!...
Ojciec zaczął ją tulić i głaskać jej ciemne włosy.
— No, no!... tylko nie rozpaczaj — mówił. — Zapomniałaś o ważnej rzeczy, ale to dowód, że jesteś dobra Polka. My, widzisz, Polacy, zawsze robimy projekta, nie zgromadziwszy środków, a nawet nie pytając: czy wogóle nasze środki wystarczą? No i tak nam się też wiedzie w życiu. Ty jednak, która należysz do nowego, mędrszego od nas pokolenia...
— Tatko znowu żartuje!... — przerwała Madzia, usuwając się na drugi koniec kanapy.
— Nie, kochanko, ja tylko radzę pomyśleć o środkach i — trochę do nich zastosować swój projekt.
— Słucham tatkę.
— Więc widzisz — lokal na twoją pensję masz: oddamy ci salonik...
— Ależ to za mało...
— Jeżeli okaże się potrzeba większego mieszkania, oddamy ci pół domu.
— Ale ja będę płaciła komorne... O tak!... inaczej nie chcę... — zawołała Madzia, której szare oczy odzyskały blask i wesołość.
— Będziesz płacić, będziesz... Powtóre, ponieważ będziesz sama jedna nauczycielką, więc weź sobie na początek tylko pięć lub sześć panienek z miasta...
— Dwadzieścia, tatku!... Będę pracowała od rana do wieczora i zarobię... chyba ze czterdzieści rubli na miesiąc...
— Pozwól, kochanko... Na taką liczbę nie zgadzam się jako