ślała Madzia, i dreszcz ją przechodził na wspomnienie braku pomocnic. — Poco ja wreszcie mówię z ludźmi o pensji, nie mając nauczycielek?...“
Pewnego dnia, ku wieczorowi, wbiegła do pokoju Madzi matka, mówiąc:
— Chce się z tobą widzieć panna Cecylja... Wiesz, ta stara panna, siostra aptekarza...
— Ach, ona?... Bardzo proszę... — odpowiedziała nieco zdziwiona Madzia, na prędce przypominając sobie, że panna Cecylja jest jakby mitem w Iksinowie, gdzie nikt jej nie widywał i nikt o niej nie słyszał, pomimo że z dziesięć lat tu mieszkała.
Po chwili weszła, ostrożnie zamykając drzwi, osoba wysoka, szczupła, w ciemnej sukni. Kiedyś musiała być bardzo piękna. Miała duże oczy, dziś wyblakłe i zapadnięte, rysy nieco ostre, ale klasyczne, cerę pożółkłą, lecz delikatną, i ogromne, ciemne włosy, przyprószone siwizną. Jej ukłon i każdy ruch zdradzał wielką damę, zakłopotaną i prawie wylęknioną. Madzi zdawało się, że przybyła wstydzi się czegoś: starej sukni, swoich wykwintnych ruchów, czy może minionej piękności.
Pani ta chciała coś powiedzieć, lecz zabrakło jej głosu. Więc tylko ukłoniła się Madzi jeszcze raz i podała jej duży papier, zwinięty w trąbkę.
— Co to jest, proszę pani?... — zapytała Madzia, zmieszana niemniej od przybyłej.
— To mój patent z instytutu puławskiego — odpowiedziała cicho.
— Pani skończyła instytut w Puławach?...
— Z cyfrą — odparła dama jeszcze ciszej. — Pani mnie nie zna — dodała — ale ja pamiętam panią jeszcze małą dziewczynką...
— Ależ i ja panią pamiętam, panno Cecyljo!... — zawołała, oprzytomniawszy, Madzia. — Zdaje mi się, że nawet
Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 02.djvu/198
Ta strona została uwierzytelniona.