wszedł ojciec — i panna Cecylja zmieniła się: straciła śmiałość, była zakłopotana, odpowiadała na pytania monosylabami, wreszcie pożegnała Madzię i doktora.
Po jej odejściu, a raczej wymknięciu się, doktór rzekł do córki:
— Zdaje się, że już masz pomocnicę i to dobrą. Marzyć nie mogłaś o lepszej.
— Tatko skąd wie, poco ona do mnie przyszła?
— Całe miasto wie — odparł doktór. — Pani aptekarzowa chce swoje córki kształcić na pensji — u ciebie, więc od kilku dni takie sceny wyrabia nauczycielce, rodzonej siostrze swego męża, że biedna panna Cecylja musi wynosić się z domu, gdzie pieprz rośnie. Tak, jak ty chcesz od nas...
Madzię zimno przeszło.
„Co to będzie?... — myślała zatrwożona. — Ja jeszcze nie jestem pewna, czy otworzę pensję, a tu już spada obowiązek... Bo przecież nie mogę opuścić panny Cecylji, która przeze mnie traci miejsce!...“
— Nad czem tak dumasz? — spytał ojciec, kładąc jej rękę na czole.
Madzia nigdy nie powierzyłaby ojcu swego najnowszego zmartwienia; wydawało się ono tak ciężkiem, że dzielić się niem nie miała odwagi.
Spuściła oczy, unikając jasnego spojrzenia ojca, i machinalnie zapytała:
— Któż jest ta panna Cecylja? Dziwne robi wrażenie...
— Bardzo dobra i rozumna kobieta, która zamłodu była nauczycielką, ażeby pomagać bratu — dziś jest nauczycielką, ażeby wychować mu dzieci, a później — znowu będzie nauczycielką, ażeby nie jeść darmo chleba bratowej.
Madzi tchu brakło.
— A dlaczego ona, tatku, zamąż nie wyszła?... Czyby nikt nie chciał takiej pięknej?...
Doktór machnął ręką.
Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 02.djvu/201
Ta strona została uwierzytelniona.