Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 02.djvu/206

Ta strona została uwierzytelniona.

— Co pani robi?... zaco to?... — pytała, z trudnością powstrzymując się od łez.
— A paskudna!... co tobie Kazio... — powtarzała staruszka, machając ręką, z której linja wysunęła się na ziemię.
Madzia podniosła linję i oddała ją staruszce. Wiekowa kobieta popatrzyła na nią: w martwych oczach zamajaczyło coś, jakby dziwiła się, czy chciała skupić myśli... Wreszcie — schowała linję pod chustkę i stała na ulicy bez ruchu, nie wiedząc, dokąd iść, czy może myśląc, że nigdzie iść nie warto.
— Kto jest ta pani? — spytała Madzia jednego z chłopców, który zanosił się od śmiechu.
— To babka naszego profesora!... — wykrztusił chłopiec. — Ona taka zabawna...
I pobiegł w stronę szkoły.
Madzia wzięła starowinę pod rękę i ostrożnie zaczęła ją prowadzić za chłopcem. Już dochodziły do szkoły, kiedy naprzeciw nim wybiegła z podwórka kobieta bez czepka i bez kaftana, z zawiniętemi rękawami koszuli.
— Co babcia wyrabia?... — zawołała kobieta. — Jakże ja panią przepraszam!... — dodała, zwracając się do Madzi. — Ale to tak: człowiek zajmie się dziećmi, czy kuchnią, a babcia wychodzi na miasto i zawsze narobi wstydu, albo zgryzoty...
— Nic się nie stało, proszę pani... — mówiła Madzia, wprowadzając staruszkę na dziedziniec i sadowiąc ją na ławce pod domem.
Pani profesorowa uboga, zawstydzona swojem ubóstwem i zakłopotana czynem babci, rozpływała się w przeprosinach. Madzia starała się obrócić w żart zajście, a gdy się jej to udało, spytała, zaco babcia może mieć do niej pretensję...
— Ach, już powiem pani wszystko, bo pani wygląda na taką dobrą... — mówiła żona nauczyciela. — Widzi pani, mój mąż stracił kilka uczenic: Witkowską, Siarczyńską, Narolską...