„One do mnie mają pójść od wakacyj!...“ — pomyślała Madzia.
— Niewiele one tam płaciły: sześć, siedem rubli, ale nie trzeba pani mówić, że zawsze to ubytek dwadzieścia rubli na miesiąc... więcej niż pensja nauczycielska... Tak tedy mówi mąż do mnie: póki długów nie spłacę (bo mamy długu osiemdziesiąt rubli i procenta!...), jedź ty z trojgiem dzieci na wieś, do brata, a ja z dwojgiem starszych zostanę... Brat mój jest gorzelnikiem, proszę pani, nie opływa w dostatki, ale lubi mnie i, na jaki rok, nie pożałuje kąta, ani chleba...
Obtarła oczy fartuchem i ciągnęła dalej:
— Nie będę ukrywać, że, zwyczajnie jak ludzie, trochę narzekaliśmy przed sobą na tę pensję pani... A babcia — drzemała i słuchała, słuchała i drzemała i... oto co zrobiła!... Śmierciby się pierwej człowiek spodziewał, aniżeli takiej kompromitacji...
Madzia, słuchając, przypatrywała się domowi nauczyciela i jego mieszkańcom. Przez okno, zasłonięte prostemi kwiatkami w doniczkach i perkalową firanką, widać było czysty pokój, ale sprzęty ubogie i stare. W kuchni, na kominie, stał wielki garnczek kartofli i mała ryneczka słoniny. Około domu kręciło się czworo jasnowłosych dzieci, ubranych w barchan i drelich. Były to dzieci umyte, ciche, obłatane i obcerowane. Między niemi może dwunastoletnia dziewczynka, w krótkiej sukience, patrzyła na Madzię z trwogą i żalem; przynajmniej tak się Madzi zdawało.
„To zapewne ona i jeszcze któreś zostanie bez matki, a tych troje bez ojca...“ — myślała Madzia.
Uściskała żonę profesora, ukłoniła się staruszce i ucałowała dzieci. Młodsze spoglądały na nią zdziwione, starsza dziewczynka cofnęła się.
Na ganku spotkała matkę, targującą się z dwoma Żydówkami o kaczki i masło. Doktorowa, spojrzawszy na Madzię, spytała:
Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 02.djvu/207
Ta strona została uwierzytelniona.