Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 02.djvu/208

Ta strona została uwierzytelniona.

— Czegoś ty taka mizerna?...
— Musiałam iść za prędko...
— Blada... spocona... Czyś ty nie chora, moje dziecko?... — rzekła matka. I zwracając się do Żydówek, dodała:
— Cztery złote za masło i po czterdzieści groszy za kaczkę.
— Żebym tak nieszczęścia doczekała, nie mogę — mówiła jedna z Żydówek, całując doktorowę w rękaw. — Niech delikatna pani sama powie, czy niewarte po półtora złotego?... Kaczki, z przeproszeniem, jak barany... trzeba chłopa do noszenia ich...
W swoim pokoiku Madzia powoli zaczęła rozbierać się, nieruchomo patrząc przed siebie. Widziała twarz staruszki, niby rzeźbę bukszpanową, oprawną w obręcz atłasu. Zdawało jej się, że gładsze punkta żółtej twarzy — połyskują na słońcu jak polerowane drzewo. A te brózdy, rozchodzące się promienisto: z kątów ust, z kątów oczu, od osady nosa... Zupełnie, jakgdyby rzeźbiarz samouczek powycinał je w drzewie tępym nożem.
„Ile ona może mieć lat? — myślała Madzia. — No, ani mi przez głowę przeszło, że tu, w Iksinowie, jest staruszka, w której od kilku tygodni wzbiera — nienawiść do mnie... Siadywała zapewne pod ścianą, może na tej samej ławce, i przez całe dnie bezczynne, przez całe noce bezsenne, nienawidziła mnie... rozmyślała, jakby się zemścić!...
Albo dzieci... co one czuły, gdy im powiedziano: musicie się rozdzielić, już nie będziecie bawiły się razem; dwoje starszych przez cały rok nie zobaczą matki, a troje młodszych ojca... Jak im się musi wydawać dziwne, gdy zrozumieją, że to ja ich rozpędzam!... Ja — rozpędzam — dzieci... No — ja!... o, ta sama, którą tu widzę w lustrze...“
Po południu przyszedł do Madzi nauczyciel. Był to człowiek łysy, siwiejący, który zadawał sobie wiele pracy, aby głowę trzymać prosto na pochylonym tułowiu. Miał długi surdut, a skutkiem zgarbienia, zdawało się, że ma zbyt długie