Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 02.djvu/209

Ta strona została uwierzytelniona.

ręce. Usilnie przepraszał Madzię za postępek swojej babki, błagał, ażeby mu nie zaszkodziła w dyrekcji, i wyszedł — głęboko przekonany, że gdyby Madzia wstawiła się za nim do władz, miałby dwieście pięćdziesiąt rubli pensji rocznej zamiast stu pięćdziesięciu!
— No, ale rozumiem, że o to prosić pani nie mogę — dodał na pożegnanie.
Po jego odejściu ukazała się doktorowa.
— Czego on chciał od ciebie?
— Nic, mamo. Dziękował, że odprowadziłam do domu jego babkę staruszkę...
— Zdziecinniała staruszka, ma przeszło dziewięćdziesiąt lat... Ale czegoś ty taka wzruszona?...
— Bo, widzi matuchna — odpowiedziała Madzia, siląc się na uśmiech — on myśli, że ja mogę mu szkodzić, albo protegować go w dyrekcji... Biedny człowiek...
— Niechaj myśli, nie będzie z tobą wojował...
Niebawem ukazał się pan Miętlewicz. Był zirytowany i opowiadając o bardzo suchem, o nadzwyczajnie suchem drzewie, z którego będą porobione ławki szkolne, bacznie przypatrywał się Madzi.
Po Miętlewiczu przyszedł major, także wzburzony, gdyż nie spostrzegł, że zgasła mu fajka.
— Cóżto znowu?... — rzekł do Madzi. — Cóżto, stara warjatka napadła cię na ulicy?...
Madzia wybuchnęła śmiechem.
— Czy mówi pan o babce nauczyciela?... — spytała. — Kogoż ona może napadać, biedactwo?...
— Tę samą uwagę zrobiłem podsędkowi, który jednak twierdzi, iż słyszał na mieście, że stara rzuciła się na ciebie...
Jeszcze major nie dokończył frazesu, gdy wszedł proboszcz.
— Kyrie elejson! — zawołał od proga. — A oni czego chcą od ciebie?
— Kto?... — spytała Madzia.