Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 02.djvu/211

Ta strona została uwierzytelniona.

niosącą pakiecik cukru, może z pół funta. Dziewczynka, chociaż nie zaczepiona, grzecznie dygnęła, a potem — pocałowała Madzię w rękę. Gdy rozeszły się, Madzia, mimowoli odwróciwszy głowę, spostrzegła, że dziewczynka także ogląda się za nią.
„I ona myśli — rzekła do siebie Madzia — że ja wypędzam z domu jej matkę!...“
Doktór Brzeski, wypiwszy śniadanie, spacerował z fajką po ogrodzie. Madzia zaprowadziła go do altanki, posadziła na ławce i obejmując rękoma, szepnęła mu do ucha:
— Tatku... ja tu już nie otworzę pensji... Niech panna Cecylja weźmie połowę uczenic, a te, które miał nauczyciel, niech zostaną przy nim... Tatuś gniewa się?...
— Nie, kochanko.
— A tatuś wie, dlaczego ja tak muszę zrobić?...
— Wiem, że — ty — musisz tak zrobić.
— A może tatko myśli, że to źle?...
— Nie.
— Ach, tatku, tatku... jakiś ty dobry... jakiś ty święty!... — szepnęła Madzia, kładąc głowę na ramieniu ojca.
— Ty jesteś święta — odparł — i dlatego wszystko ci się takiem wydaje.
Ale matka, dowiedziawszy się o postanowieniu Madzi, zaczęła desperować:
— Mącisz tylko głowę ojcu, mnie i sobie — mówiła. — Raz zakładasz pensję, potem wahasz się, znowu masz ochotę, znowu nie masz ochoty, słowem, co godzinę — nowy projekt. Tak być nie może: zobowiązałaś się wobec ludzi...
— Przepraszam cię, mateczko — wtrącił ojciec. — Wyraźnie zastrzegała sobie ostateczną decyzję do sierpnia...
— Więc chcesz ją wysłać do Warszawy, Feliksie?... — zawołała doktorowa, powstrzymując się od płaczu.
Doktór milczał, natomiast odezwała się Madzia:
— Czyliż matuchna pozwoliłaby na to, ażeby z mojej winy zginął nasz nauczyciel?...