Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 02.djvu/217

Ta strona została uwierzytelniona.

— No, ale dlaczego ty chcesz wyjechać?... — badał major. — Przecie ty masz uczenice...
— Właśnie, że mam...
— Więc otwieraj pensję...
— Ale ja nie mogę rujnować bytu rodziny nauczyciela... nie mogę odrywać dzieci od matki i ojca... Jakażby to była sprawiedliwość, gdyby ginął człowiek po kilkunastu latach pracy...
— Brzozowski nie miał tych skrupułów względem twego ojca — rzekła doktorowa.
— Może doktór Brzozowski nie miał innego miejsca... A ja mam doskonałe warunki w Warszawie.
— Panno Cecyljo... niechże pani coś powie!... — zawołała doktorowa. — Przecież pani ma prawo nie zwolnić Madzi z danego słowa...
— Bóg wie — cicho odezwała się zapytana — ile mnie to kosztuje... Ale pobudki panny Magdaleny są tak szlachetne...
— A cóż na to ojciec?... Ojca zdanie chcielibyśmy usłyszeć... — rzekł proboszcz.
— Zrobi pani krzywdę całemu miastu, całej... — wtrącił Miętlewicz.
— Ty jesteś ojciec?... — ostro zapytał go major.
— Ja tu nie mam nic do powiedzenia — odezwał się doktór. — Boli mnie jej wyjazd, ale cieszą jej instynkta... Trzeba dbać nietylko o własne interesa!...
— Mój doktorze — odparł major — gdyby każdy żołnierz myślał o skórze swego sąsiada a może nawet i nieprzyjaciela, pięknie wyglądałaby armja!... Niech każdy dba o siebie...
— Słyszysz, Madziu? — rzekła doktorowa, posyłając majorowi spojrzenie pełne wdzięczności.
— Zresztą — zabrał głos Miętlewicz — jeżeli panna Magdalena chce odszkodować nauczyciela, niech mu od każdej uczenicy odstąpi jakiś procent...