Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 02.djvu/218

Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak jak pan Eisenmanowi, ażeby ci nie przeszkadzał — dodał major.
— Posłuchajcie mnie, panowie — mówiła wzruszonym głosem doktorowa. — Dzięki mężowi, już nie śmiałabym ograniczać swobody naszym dzieciom, gdyby tylko chodziło o swobodę... Ale co Madzię czeka w tej Warszawie?... Będzie guwernantką rok... dwa... dziesięć lat... no, i co potem?... My, w razie śmierci, oprócz starego domu i kilku morgów gruntu, nic nie zostawimy dzieciom... Więc co ona pocznie ze sobą?...
— Toż samo grozi jej, gdyby została tutaj — wtrącił doktór.
— Ale tu miałaby pensyjkę... swoją własną... I po kilkunastu latach pracy, ona, taka oszczędna, mogłaby coś odłożyć... — mówiła matka. — Przecież sam postanowiłeś, Feliksie, że piętnaście rubli, które chce nam płacić za mieszkanie i obiady, będą składały się dla niej na posag...
— Madzia ma posag... cztery tysiące rubli — odezwał się major.
— Co też pan mówi?... — odparła doktorowa. — Madzia od babki dostała trzy, nie cztery tysiące rubli, a dzisiaj niema z tego i połowy...
— A ja pani powiadam, że Madzia będzie miała cztery tysiące rubli... Nie teraz, ale za parę lat — odparł major.
W altance zrobiło się cicho. Wtem, najprzytomniejszy ze wszystkich, Miętlewicz, pochylił się i — pocałował majora w ramię.
— Tyś chyba zupełnie oszalał, Miętlewicz? — rzekł major.
— Podziękujże, Madziu... — odezwał się proboszcz.
Madzia stała zdziwiona, nic nie rozumiejąc. Ale doktorowa rozpłakała się.
— Nigdy już ona nie będzie należeć do mnie! — zawołała. — W dzieciństwie odebrała mi ją babka, później ta nieszczęśliwa Latterowa, której niech Bóg przebaczy... a teraz major...