Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 02.djvu/219

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ani jej pani odbieram — odparł starzec — ani jej za mego życia grosza nie dam. Jest młoda, więc niech pracuje... Ale, niechże mi nikt nie gada, że dziewczyna nie ma zabezpieczonej przyszłości!...
— A gdyby pani zaangażowała naszego nauczyciela?... — zawołał rozpromieniony Miętlewicz. — Mógłby uczyć arytmetyki, jeografji...
— Myślałam o tem — odparła Madzia — ale on ma czas dopiero po czwartej, kiedy u nas skończą się lekcje.
Major zamyślił się.
— Ile miałabyś dochodu miesięcznie? — spytał Madzi.
— Około sześćdziesięciu rubli na nas dwie...
— Więc podzieliwszy między trzy osoby, wypadnie po dwadzieścia rubli... Gra niewarta świeczki!... — zakonkludował major. — No, proboszczu, siadajmy do warsztatu...
I wysypał z pudełka figury na szachownicę.
— Jakże to?... więc jak panowie radzicie?... — pytała rozgorączkowana doktorowa, chwytając majora za ramię. — Nareszcie niechże się dowiem, co zrobi dziewczyna...
— Ona wie o tem lepiej od nas — odparł major, ustawiając szachy.
— Ale ja nic nie wiem, ja... matka...
Major jedną rękę oparł na szachownicy, drugą na poręczy ławki i odwróciwszy się całym korpusem do doktorowej, mówił, przystukując wieżą:
— Pensja odrazu mi się nie podobała, bo Madzia na przełożoną jest za młoda. Powtóre — nie zapłacą jej, jak należy, wkońcu opuszczą, i dziewczyna zmarnuje się w ciągu kilku lat... A co potem?... Nic potem!... Niech więc jedzie do Warszawy, kiedy chce pracować, co się jej chwali... Niech pozna świat, nie ten iksinowski kurnik... Tam może i chłopca porządnego znajdzie... A za jakiś rok... dwa, kiedy odejdę na wieczny urlop, będzie miała cztery tysiące rubli... może i tro-