— Dlaczego nie ma jechać? — rzekł zdziwiony starzec. — Pojedzie w sobotę...
— Bo pan major powiedział, że — nie... — odparła doktorowa.
— Eh! to ja Miętlewiczowi mówię...
— Ależ daję słowo honoru... — przysięgał Miętlewicz, zarumieniony wyżej czoła.
— W sobotę, z rana, Madzia wyspowiada się przed wotywą — wtrącił proboszcz — a po wotywie przystąpi do świętej komunji...
— Boże!... Boże!... i ona ma jechać?... — biadała doktorowa. — Nie skończyły się jeszcze wakacje... powinna zobaczyć siostrę...
— Obowiązek przedewszystkiem... tego pilnować, co chleb daje!... — huknął major, uderzając w stół. — A pani nie rozczulaj się bez powodu, bo zrobisz mazgaja z dziewczyny. Kiedy trzeba, to trzeba!...
— Naturalnie — szepnął doktór.
Madzia usiadła przy matce i objęła ją za szyję.
— Wie mameczka co, że ja jestem bardzo kontenta... Tu jest mi dobrze jak w niebie, ale... wie mamusia, że ja już tęsknię za pracą... Zresztą będzie mi doskonale u tych państwa... będzie mi tam bardzo wesoło... bo panna Malinowska taka szlachetna... Szkoda, że mama jej nie zna...
Ale ponieważ matka już płakała, więc i Madzia, oparłszy głowę na jej ramieniu, także zaczęła płakać. Proboszcz miał łzy w oczach, doktór gryzł tanie cygaro, pan Miętlewicz pochylił twarz do stołu, a kucharka na cały głos zawodziła w kuchni.
Co spostrzegłszy, major podniósł się z ławki i rzekł:
— Zaraz wrócę...
I potoczył się w głąb ogrodu, wyciągając z kieszeni fularową chustkę.
Madzia czuła bolesny dreszcz, który płynął od głowy, kur-
Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 02.djvu/225
Ta strona została uwierzytelniona.