Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 02.djvu/229

Ta strona została uwierzytelniona.

go. Położyła na nim mały wieniec, a następnie, schyliwszy się, zaczęła porządkować mogiłę.
„Femcia?... nie Femcia...“ — mówiła do siebie Madzia, przypatrując się. Nagle zawołała:
— To pani... to ty, Cecyljo?...
I pobiegłszy do niej, schwyciła w objęcia przestraszoną i zawstydzoną.
— Więc to ty pamiętasz o biedaku?... I ja nie domyśliłam się odrazu, że to ty... Złota, kochana!...
— Ach, Boże... droga Madziu... — tłomaczyła się panna Cecylja. — Taka drobna usługa dla zmarłego... Przecież musimy pamiętać o zmarłych obcych, ażeby inni... robili to samo dla naszych... Tylko proszę cię, zaklinam — dodała, składając ręce — ani słowa nikomu... Miałabym dużo przykrości, gdyby się o tem dowiedziano.
Madzia pomogła pannie Cecylji ogrodzić mogiłę patyczkami, razem z nią zmówiła pacierz i — obie wyszły z cmentarza.
— Więc jedziesz jutro? — spytała panna Cecylja.
— Muszę.
— Smutno mi będzie — mówiła panna Cecylja — tem smutniej, że tak późno poznałam cię... Ale trudno... Zresztą, lepiej zrobisz, wyjeżdżając stąd... Tu panny starzeją się, jak powiedział poczciwy major — dodała z uśmiechem — a ludzie... chyba kamienieją... Okropne jest życie w małych miasteczkach...
— Więc przenieś się do Warszawy.
— Do kogo?... poco?... Nie mam żadnych stosunków, a nadewszystko tak odsunęłam się od życia, że boję się nawet widoku obcych ludzi... Wreszcie i u nas są dzieci, które potrzeba uczyć... Z niemi zostanę, a dla odpoczynku będę chodzić tu... — dodała panna Cecylja, wskazując na cmentarz.
— Czy znałaś Cynadrowskiego?
— Nie... Ale dziś bardzo... bardzo go lubię... On widocz-