Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 02.djvu/234

Ta strona została uwierzytelniona.

Następnie zajechała fura po rzeczy, z czego korzystając, zmartwiony pan Miętlewicz mówił Madzi, zdaje się, że o swoich wielkich zdolnościach, i na coś przysiągł, zapewne na to, że wkrótce przeniesie się do Warszawy.
Może byłby jeszcze dłużej mówił i przysięgał, gdyby nie czerwonooki major, który, schwyciwszy Madzię za rękę, zawlókł ją do drugiego pokoju i rzekł szorstko:
— Mówił ci ojciec, że możesz tu założyć pensję, naturalnie, jak się rozejrzysz po świecie...
— Mówił... Bardzo... bardzo dziękuję panu majorowi...
— Głupstwo, fajki tytoniu niewarte!... — przerwał major. — Więc uważaj: po mojej śmierci masz cztery tysiące rubli... Cicho!... A za rok mogę pożyczyć ci tysiąc, dwa tysiące rubli na procent... Rozumiesz?...
— Ależ panie majorze...
— Cicho!... A teraz — schowaj to — kończył, podając jej ciężką kieskę ze skóry łosiowej. — Cicho!... Mogłaś przyjąć od tej warjatki branzoletę, możesz ode mnie wziąć parę sztuk złota... Ale tylko na złą godzinę... pamiętaj!...
— Ale czy ja mogę?...
— Pst!... ani słowa... Ode mnie możesz przyjąć jak... od starszego brata.
Mimo zmartwienia, Madzia roześmiała się, usłyszawszy ten tytuł, i — pocałowała majora w rękę.
— Naczelnikowa już zajeżdża — zawołała matka, wbiegając.
Przed ganek zatoczył się powóz. Madzię ktoś ubrał, potem upadła do nóg ojcu i matce, potem czuła na twarzy i czole strumienie własnych i cudzych łez... Na ulicy stał jakiś tłum... ktoś po wiele razy całował jej ręce... jacyś panowie wsadzili ją do powozu i narzucali bukietów... Potem zatrzaśnięto drzwiczki i powóz ruszył.
— Bądź zdrowa!... Pisuj!... Nie zapomnij!... — wołano z ganku.