Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 03.djvu/010

Ta strona została uwierzytelniona.

A na granicy horyzontu rozpiera się olbrzymi, szary obłok, przecięty trzema poziomemi smugami dymów. Najniższa smuga oznacza powiśle, średnia — stoki, najwyższa szczyty Warszawy, która wygląda, jak tajemnicze pasmo wzgórz zębatych, z wyskakującemi tu i owdzie skałami.
— Piękne macie powietrze w tej Warszawie — odezwała się naczelnikowa. — Jestem pewna, że za dwa dni będę miała czarne płuca... Ach, Boże, jak wy tu żyć możecie?...
— Ale widzi pani, że im bliżej podjeżdżamy, tem bardziej rozpraszają się dymy... O! wieża kościoła ewangelickiego... na lewo Święty Krzyż... na prawo kościół Panny Marji... Coraz wyraźniej!...
— Już ja dziękuję za taką wyraźność, Panie Boże!... W rok umarłabym tutaj... A pani niech wraca do Iksinowa z początkiem przyszłych wakacyj... Ot, już gwiżdżą... zaraz wysiadamy... Odwiozę panią, gdzie trzeba.
To mówiąc, naczelnikowa zaczęła śpiesznie wyjmować z siatki wagonu torby, pudełka, parasole. Pociąg zwalnia, słychać gwar rozmów, konduktorzy otwierają drzwi...
— Warszawa...
— Ej, człowieku!... a zamów wygodną dorożkę... — woła naczelnikowa, podając tragarzowi stos rupieci.
Ponad ramieniem tragarza Madzia spostrzega szczupłą osóbkę, w ciemnych sukniach, której zafrasowana twarz wydaje się jej znajomą.
— Madziu!... — nagle odzywa się zafrasowana osóbka, wyciągając ręce.
— Żanetko!... — odpowiada Madzia. — Co tu robisz?
— Przyjechałam na dworzec po ciebie...
— A ty skąd wiesz, że ja miałam wrócić?...
— Przecież telegrafowałaś do panny Malinowskiej i ona mnie tu przysyła w zastępstwie...
Obie panny tak gwałtownie padają sobie w objęcia, że