Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 03.djvu/012

Ta strona została uwierzytelniona.

Wyniesiono rzeczy, panny wsiadły w dorożkę.
— Jak te wasze dorożki trzęsą... ach, wylecę!... — zawołała Madzia. — Kurz... zaduch...
— A mnie się zdaje, że dziś jest cudowne powietrze — uśmiechnęła się panna Żaneta. — Tak dawno już nie byłam na wsi, że chyba nie potrafiłabym tam oddychać — dodała z westchnieniem.
— Panna Howard jest u was? — pyta Madzia.
— Co też ty mówisz?... U nas niema miejsca dla progresistek wobec panny Malinowskiej.
— Gwar... hałas!... Nieznośna Warszawa... A nie słyszałaś czego o Solskich, o... Helenie Norskiej?... — pytała Madzia, rumieniąc się.
— Wszyscy siedzą zagranicą, ale niedługo mają wrócić — mówiła panna Żaneta. — Ada chce doktoryzować się z nauk przyrodniczych, a Helenka podobno jest zaręczona z Solskim. Tylko że oni ciągle to — godzą się, to — zrywają ze sobą... Hela ma być taka despotyczna jak pani Latter, a Solski zazdrosny... Nic tego nie rozumiem. Proszę skręcić w bramę i wjechać na dziedziniec!... — zawołała panna Żaneta do woźnicy.
W kilka minut później Madzia z biciem serca wstępowała na dobrze znane jej schody pensji. Uderzyła ją cisza, panująca w korytarzach i brak pensjonarek, które dawniej ciągle kręciły się między salami.
— Pani przełożona u siebie? — zapytała panna Żaneta szpakowatego mężczyznę, który w czarnym surducie, zapiętym pod szyję, stał przy schodach, wyprostowany jak żołnierz.
— Pani przełożona... — odparł, lecz nagle umilkł.
Otworzyły się drzwi, i jakiś pan, wśród ukłonów, cofał się tyłem z pokoju, w głębi którego słychać było łagodny głos panny Malinowskiej:
— ... bo od chwili, gdy sprowadzi się na pensję, wychodzić do miasta nie może...