Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 03.djvu/018

Ta strona została uwierzytelniona.

albo major?... A to co?... Ach, słychać przeraźliwe granie katarynki!...
Jakże pragnęła w tej chwili przytulić się do kogo, całować i być całowaną... Gdyby przynajmniej odezwał się do niej kto, gdyby wysłuchał, jak jej w domu było dobrze, a jak dziś tęskno... Żeby choć jedno słówko otuchy... Nic, nic!... Po korytarzu cicho biegają ludzie bez głosu; niekiedy chrząka woźny, stojący przy schodach; przez otwarty lufcik napływa duszne powietrze, a zdaleka, na drugiej ulicy, gra katarynka...
„O mój pokoiku, mój ogrodzie... moje pola!... Nawet nasz cmentarzyk nie jest taki smutny jak ten dom; nawet mogiła biednego samobójcy nie jest tak pusta jak ten pokój...“ — myśli Madzia, z trudnością powstrzymując wybuch płaczu.
Gdyby w tym gabinecie została jaka pamiątka po Solskiej! Niema nic! nawet zdarto obicia i pomalowano ściany na stalowy kolor, który przypomina spokojne oczy panny Malinowskiej,
Kiedy Madzia przebrała się, wpadła do niej panna Żaneta.
— Ach, nareszcie!... — zawołała Madzia, wyciągając ręce do zafrasowanej osóbki, która dawniej nic ją nie obchodziła, lecz w tej chwili wydawała się najdroższą.
— Przyszłam się z tobą pożegnać, bo zaraz wychodzimy z klasą do botanicznego ogrodu, a później możemy się nie zobaczyć...
— Nie przyjdziesz do mnie?... — zawołała Madzia z żalem.
— Nie mogę... Dziś mój dyżur...
— A ja z wami nie mogłabym pójść na spacer?... — zapytała tonem prośby.
— Czy ja wiem?... — odparła panna Żaneta, robiąc jeszcze bardziej zafrasowaną minkę. — Poproś panny Malinowskiej... może pozwoli...
— To już dowidzenia się... — rzekła Madzia ze smutkiem.
Bardzo jej było źle w tym jasno-niebieskim pokoju, ale