Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 03.djvu/021

Ta strona została uwierzytelniona.

— Boże, Boże!... poco ja tu przyjechałam?... — szeptała, załamując ręce.
Okropność jej położenia zaostrzał jeszcze smutny fakt, że Madzi — jeść się zachciało.
„Nie mam ambicji!... — myślała z rozpaczą. — Jak można w podobnej chwili być głodną?...“
Wtem ogarnęło ją zdziwienie: na górze zrobił się ruch, rozległy się śmiechy, bieganina, dźwięki fortepianu... Bodaj nawet, czy kilka par nie tańczyło...
— Cóżto znaczy?... — mówiła do siebie. — Więc i tu wolno się bawić?...
Jednocześnie zapukano do drzwi, i weszła panna Malinowska uśmiechnięta.
— Teraz nasza kolej — rzekła — bądź łaskawa.
Wzięła Madzię pod rękę i zaprowadziła do pokoju matki, gdzie był stół nakryty na trzy osoby i dymiła się waza.
„Boże, ja nigdy nie będę mieć rozumu!“ — pomyślała Madzia, śmiejąc się w duchu z samej siebie.
Rozpacz już ją opuściła, ale apetyt spotężniał.
— Zaczynam oddychać — odezwała się panna Malinowska po sztuce mięsa. — Doprawdy, mam czasami ochotę zazdrościć, że ci się nie udała twoja pensyjka w tym jakimś Iksinowie...
— O, ja wrócę tam i założę choć dwie klasy: wstępną i pierwszą — odparła Madzia, chcąc uspokoić swoją gospodynię.
— I dwie klasy dadzą ci się we znaki, szczególniej w początkach. My coś wiemy o tem, prawda, mamo?
— O!... — westchnęła staruszka, chwytając się oburącz za głowę. — Bo też dostałaś pensję, Chryste elejson!... Mówię pani — zwróciła się do Madzi — ile ja łez wylałam, ile nocy nie przespałam w tamtym kwartale!... Ale Felunia żelazna kobieta... O!...