Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 03.djvu/028

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jaśnie pani kazała... — odparł inny głos.
Drzwi otworzyły się, i do salonu wszedł, w kapeluszu na głowie, mężczyzna z dużą brodą.
— Cóżto dziś za maskarada?... — wołał pan w kapeluszu. — Z jakiego u djabła...
Umilkł i zdjął kapelusz, spostrzegłszy Madzię.
— Mój mąż... — rzekła prędko gospodyni. — Panna Brzeska...
Pan Korkowicz chwilę przypatrywał się Madzi, a na jego dobrej twarzy odmalowało się zdziwienie.
— A... — odezwał się przeciągle.
— Najserdeczniejsza przyjaciółka państwa Solskich.
— Eh!... — odparł lekceważąco, a potem, wziąwszy rękę Madzi w swoje ogromne dłonie, dodał:
— To pani ma uczyć nasze dziewczęta?... Bądź dla nich miłosierna!... Głupiutkie to, ale poczciwe...
— Piotruś! — upomniała go pani, uroczyście poprawiając koronkowy kołnierz.
— Moja Toniu, kogo ty chcesz w błąd wprowadzić, panią nauczycielkę?... Pani nauczycielka odrazu pozna się na twoich córkach, jak szynkarz na młodem piwie... Cóż, ten wałkoń już wrócił?...
— Nie rozumiem cię, Piotrze... — odparła oburzona dama.
— Papo pyta się, czy Bronek wrócił? — objaśniła Paulinka.
— Piękne panna Brzeska będzie miała wyobrażenie o naszym domu!... — wybuchnęła pani. — Tylko wszedłeś, zaraz prezentujesz się jak człowiek ordynarny...
— Przecież ja taki zawsze... — odparł pan, ze zdziwieniem rozkładając ręce. — Panna Brzezińska czy jak tam, nie będzie płaciła moich weksli, choćbym się do niej krygował... A gałgan!... Nie waliłem zamłodu, teraz on mnie wali...
— Co ty gadasz?... co się z tobą dzieje?... — wołała pani