Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 03.djvu/037

Ta strona została uwierzytelniona.

Był to dopiero początek.
W gorące dnie, pan Korkowicz starszy od niepamiętnych czasów miał zwyczaj siadać do obiadu bez surduta. Otóż raz, wkońcu sierpnia zdarzył się tak silny upał, że pan Korkowicz zasiadł przy stole bez kamizelki. A nadto rozpiął gors koszuli, dzięki czemu doskonale uwydatniało się jego różowe łono, pokryte bujnym meszkiem.
Obok matki uplasował się pan Bronisław, lokaj wybiegł prosić panny, i niebawem weszły do pokoju Linka, Stasia, a na końcu Madzia.
— Szacunek dla panny Magdaleny!... — zawołał gospodarz, pochylając się naprzód; co wpłynęło na mocniejsze otworzenie się koszuli.
— Ach!... — krzyknęła Madzia i cofnęła się za drzwi.
Pan Bronisław zerwał się od stołu, a zdumiony pan Korkowicz zapytał:
— Co się stało?...
— Jakże, co się stało?... — rzekła Linka. — Przecież papuś jest rozebrany...
— A niechże cię najjaśniejsze!... — mruknął gospodarz, chwytając się za głowę. — Poproścież tu pannę Magdalenę... Bodaj djabli...
Wybiegł do swego pokoju i w kilka minut wrócił ubrany jak ze sklepu artykułów mody. W tej chwili weszła powtórnie Madzia, więc przeprosił ją wśród ukłonów i zapewnił, że tak smutny wypadek nigdy się już nie powtórzy.
— W twoim wieku, Piotrusiu, dużo uchodzi... — odezwała się kwaskowatym tonem pani.
— Dużo... niedużo... — wtrącił pan Bronisław. — Anglicy do obiadu ubierają się we fraki.
— Panna Magdalena nie ma powodu gniewać się — mówiła pani — ale przypomnij sobie, Piotrusiu, ile razy prosiłam, ażebyś nie negliżował się przy obiedzie? Trzeba przestrzegać form towarzyskich, choćby ze względu na dziewczęta...