Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 03.djvu/047

Ta strona została uwierzytelniona.

— Musisz jednak przyznać, mój drogi, że Bronek od kilku tygodni zmienił się na awantaż... — zabrała głos pani. — Prawie nie wychodzi z domu i regularnie siada z nami do obiadu.
— Zapewne chce ode mnie wykpić kilkaset rubli... Znam ja go!... Cholera mnie bije, kiedy patrzę na jego łajdactwa; ale skóra na mnie cierpnie, kiedy zaczyna się poprawiać...
— Mylisz się — rzekła matka. — Bronek nic złego nie zrobił, tylko — uległ moim perswazjom. Wytłomaczyłam mu, że niewłaściwie postępuje, włócząc się po nieodpowiednich towarzystwach, że wpędza rodziców do grobu i — on mnie zrozumiał...
— Eh! — mruknął ojciec — zawsze ci się coś zdaje... Z dziewczętami nie umiesz dać sobie rady, a myślisz, że taki birbant usłucha perswazji.
— Więc któż im daje radę?... kto kieruje ich edukacją?... — zawołała pani, rumieniąc się jak rozpalone żelazo.
Ale pan Korkowicz, zamiast odpowiedzieć małżonce, zwrócił się do syna:
— Słuchaj-no!... bo mnie doprowadzisz do kija i torby, wałkoniu... Albo weź się tutaj do roboty, ażeby Świtek mógł jechać do korkowskiego browaru, albo sam ruszaj do Korkowa... Ja, na dwie fabryki, o trzydzieści mil odległe, nie rozedrę się... Kiedy jestem w Warszawie, tam się coś psuje; kiedy jestem w Korkowie, tu niema dozoru... A ty wałęsasz się po restauracjach...
— Powiedziałam ci, że siedzi w domu — wtrąciła matka.
— Mnie nie o to chodzi, ażeby on wysypiał się w domu — ryknął ojciec — ale, żeby choć parę razy dziennie zajrzał do fabryki i sprawdził, co robią?...
— Zastępował cię przez kilka dni.
— Tak!... i połowy obstalunków nie wypełnili na czas... Bodaj to najjaś...
Nagle pan Korkowicz uderzył się ręką w usta i nie dokończył przekleństwa. Natomiast dodał spokojniej: