W pierwszych dniach października dom pani Korkowiczowej stanowczo był przewrócony do góry nogami. Ona zaś sama czuła się w położeniu rozbitka, który, siedząc na wąskiej skale, widzi rozhukany ocean i tylko czeka, kiedy go fale pochłoną.
Córki jej, na których edukację tyle wydała pieniędzy, nietylko przestały być opryskliwemi dla służby, ale jeszcze — weszły w zażyłość z panną służącą, kucharką, nawet z rodziną lokaja. Pani Korkowiczowa nieraz znajdywała obie panienki w garderobie, a przy stole widywała na własne oczy, że Jan uśmiecha się nietylko do panny Brzeskiej, ale nawet do Linki i Stasi.
„Niechby kiedy zrobił taką minę do nich przy kimś z towarzystwa, a musiałabym umrzeć ze wstydu!...“ — myślała pani.
Ale zgromić Jana za poufałość nie miała odwagi. Nie było też racji skarżyć się przed mężem, który od owego pamiętnego obiadu nietylko nie „smarował maszyn“ Janowi, ale nawet przestał mu wymyślać przy Madzi i córkach. Raz pan Korkowicz był zirytowany tak, że zsiniał z gniewu i wywijał ogromnemi pięściami; ale ciosy, zamiast na kark Jana, padały na stół, albo na drzwi.
— Ciebie kiedy, Piotrusiu, apopleksja zabije, jeżeli tak będziesz się krępował!... — rzekła pewnego dnia pani, widząc,
Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 03.djvu/050
Ta strona została uwierzytelniona.
IV.
NIEPOKOJE PANI KORKOWICZOWEJ.